W języku oksytańskim góra nazywana była „Ventor” lub „Ventour”. Nazwa ta oznacza w języku liguryjskim „Łysa Góra”. Popularnie znana jest też pod nazwą „Géant de Provence” (czyli Olbrzym Prowansji), gdyż samotnie dominuje nad deltą Rodanu. A my wybraliśmy się wczoraj, trochę przypadkiem, na wycieczkę właśnie wokół Mount Ventoux.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy w okolicach Sault na polach lawendy. Adam trochę się ze mnie śmieje, ale naprawdę jest w nich coś niezwykłego. Po prostu nie można oderwać od nich oczu. Do tego ten zapach. Ach, warto się męczyć w 40 stopniowym upale 🙂 W tle możecie dostrzec Mount Ventoux – zbliżamy się do góry od strony wschodniej.
Objechaliśmy górę z drugiej strony. Naszym celem była dolina Toulourenc ukryta w jej cieniu. Niewielu podróżnych to wie, ale wszyscy mieszkańcy wiedzą, że jest to jedno z najpiękniejszych kąpielisk w Prowansji. Zeszliśmy do rzeki. Wyglądała niepozornie. Spokojny strumyk, woda po kostki. Ruszyliśmy w górę jej nurtu, by iść głębiej do kanionu. Skały były coraz wyższe, w kilku miejscach woda zaczynała sięgać po pas. Adam dzielnie przenosił obie dziewczyny. Zdjęcia nie oddają dramaturgii wydarzeń.
Wydawało się, że spacerujemy po rzece kilkanaście minut. Okazało się, że maszerowaliśmy ponad 2 godziny i było już po 17. Zaczęliśmy drogę powrotną do auta. Gdy opuszczaliśmy podnóże góry po jej zachodniej stronie, zaczęły zbierać się deszczowe chmury.
Na koniec dnia wróciliśmy do Fontaine de Vaucluse. Ciekawostką jest, że ze skał na których znajduje się miasteczko, wypływa rzeka Sorgue. Eksperci do dzisiaj nie wiedzą, gdzie tak naprawdę znajduje się jej pierwotne źródło. Zjedliśmy kolację i poszliśmy na krótki spacer w poszukiwaniu źródeł rzeki.
P.S. Wczoraj pożegnaliśmy się z Josephem, gospodarzem domu. Wyruszał na wakacje do rodzinnego Izreala, by potem jechać do Kanady i dalej do Indii, by tam osiąść na kilka miesięcy. Opowiedział nam, że pracuje tylko 2 miesiące w ciągu roku, by potem żyć na plaży i cieszyć się życiem. Pozazdrościć!